środa, 31 sierpnia 2011

Strøget

Strøget jest największą w Kopenhadze ulicą sklepową, a w zasadzie jest to wspólna nazwa 5 przecinających się ulic handlowych. Można tu znaleźć zarówno drogie galerie, jak i zupełnie niedrogie outlety. Mnie sprowadziła tu konieczność - pogoda zupełnie nie przystająca tej porze roku. Duńskie deszcze, wiatry i niesamowicie zmienne temperatury zmusiły mnie do zakupienia czapki (dzięki Bogu za H&M'a i ceny takie same na całym świecie!). Zupełnie tego nie rozumiem, ale autochtoni zdawali się w ogóle nie zauważać typowo jesiennych warunków pogodowych, chodząć w tę i z powrotem w krótkich rękawkach, tudzież nogawkach, a ja byłam jedyną osobą na ulicy dumnie kroczącą w czapce. Ale co tam! Niezrażona brakiem odzieżowego dopasowania wybrałam się na spacer, spotykając wielu ulicznych artystów (ponoć jest to typowe na tej ulicy).







wtorek, 30 sierpnia 2011

Trochę Wiedeń, trochę Wenecja...

Kopenhaga trochę przypomina mi Wiedeń -  urzekające stare zabudowania pełne kolorów przeplatają się z nowoczesnymi konstrukcjami, pozornie do siebie zupełnie nie pasując. Kopenhaga przypomina mi też Wenecję, a to ze względu na kanały znajdujące się w centrum miasta, w okolicy Nowego Portu (choć tak naprawdę port jest całkiem stary, wybudowano go w XVII wieku) - Nyhavn, który z kolei jest odpowienikiem naszej Starówki (i miejscem pracy Andrzeja).

Szukając Nowego Portu dojechałam do (chyba?) Christians Brygge. Niestety Andrzej zgubił/podarł/w inny sposób unicestwił wszystkie nasze mapy, więc w zasadzie nie wiem, gdzie dojechałam, ale wyglądało to mniej więcej tak:





Poniżej widać Nyhavn


Nyhavn jest jednym z bardziej urokliwych miejsc w Kopenhadze. Tu cumowali kupcy chcąc rozładowć towary przywiezione z zagranic, tu mieszkał J. Ch. Andersen, tu również pojawia się w czasie zimy jarmark świąteczny (ciekawe czy będzie tak niesamowity jak wiedeński Weihnachtsmarkt - już nie mogę się doczekać!).

niedziela, 28 sierpnia 2011

Skatepark

Podróż do Kopenhagi okazała się nie lada wyzwaniem. Problemy pojawiły się już na samym początku - na lotnisku w Warszawie okazało się, że mogę zabrać ze sobą tylko jeden bagaż podręczny, a oprócz gigantycznej walizki w kolorze wściekłej limonki (27 kg!) miałam ze sobą laptopa, plecak fotograficzny ze sprzętem moim i Białego i największą nerkę, jaką udało mi się znaleźć w Warszawie. W związku z tym przez pół godziny się przepakowywałam i eliminowałam zbędne przedmioty (chyba coś mi nie wyszło, bo już na miejscu zauważyłam, że niektóre skarpetki mam nie do pary), tak żeby zostać z walizką i plecakiem. Sumarycznie mój bagaż ważył 40 kg, czyli prawie tyle co ja cała (zaczęłam podziwiać mrówki, które są w stanie nieść "bagaże" o nawet 20krotniej masie swojego ciała). Masakra! Niemniej, po niecałej 1,5 h lotu znalazłam się w Malmo, skąd przemiła eks-sąsiadka Białego zawiozła mnie na stację kolejową. Pociąg jechał ok. 20 min, nad morzem, pod morzem i standardowo po lądzie. Udało mi się jakimś cudem wyturlać razem z bagażem z pociągu i tam czekał już na mnie Biały, w nieśmiertelnym przeciwdeszczowym ponczo w kolorze zgniłej sałaty. Zahaczając o Netto dotarliśmy do naszego mieszkanka na ulicy Tornsangervej - mieszkamy w "ptasiej" dzielnicy, gdzie nazwy wszystkich ulic pochodzą od gatunków ptaków. Tornsangervej znaczy pokrzewka cierniówka (Sylvia communis). Większą część wieczoru zajęło mi przejmowanie szafy :)
Dziś z kolei wybraliśmy się na spacer w poszukiwaniu pożywienia w najtańszym (wg Białego) sklepie w Kph - Rema 1000. A zanim tam dotarliśmy natknęliśmy się na  ten oto skatepark: